niedziela, 13 września 2015

Rozdział 4. '...szara i nijaka w tym wielobarwnym tłumie.'

Szczęście znajduje się w tobie. Zaczyna się na dnie twojego serca, a ty możesz je wciąż powiększać, pozostając życzliwym tam, gdzie inni bywają nieżyczliwi; pomagając tam, gdzie nikt już nie pomaga; będąc zadowolonym tam, gdzie inni tylko stawiają żądania.

~ Phil Bosmans

~*~

Susannah krzątała się po zamkniętej kawiarni. Mayanne od czterech dni nie pojawiła się w pracy. Graham dziwnie się czuła sama z Caroline, która jest najwredniejszą szefową na świecie. Zbliżała się godzina 19, więc Suzy skończyła pracę i poszła wypisać się u szefowej. Po usłyszeniu krótkiego ‘proszę’ weszła niepewnie do gabinetu.
- Skończyłam już - uśmiechnęła się lekko.
- W takim razie możesz już iść - odparła starsza kobieta sucho.
- Szefowo?
- Hmm…? - spojrzała na Susannah spod byka.
- Mayi, to znaczy panny Carter - poprawiła się szybko. - Nie ma od jakiegoś czasu w pracy. Czy mogłabym dostać od pani jej adres zamieszkania?
- W jakim celu?
- Chciałabym sprawdzić jak się czuje - słabo się uśmiechnęła.
Caroline podeszła do szafki, w której trzymała CV wszystkich pracowników, jakich kiedykolwiek miała. Głośno mruczała pod nosem: Acticci, Armani, Aylee, Becker, Beckham, Black, Blacklee, Blake, Britt, Bryan, Cabonaro, Carter.
- Saint Louis Street, kamienica 8/48. Idź już.
Suzy wyszła i skierowała się do metra. Nie lubiła go, ale nie z tych samych powodów co Maya. Ona nie przepadała za tym tłokiem i skrzypieniem. Po wyjściu na stację wstąpiła do sklepu po wielką tabliczkę czekolady. Dowie się co kryje ta dziewczyna, choćby to miała być najgorsza prawda. Wspięła się po schodach i zapukała do drzwi. Po chwili w progu pojawiła się Mayanne z papierosem w ręce i w powyciąganym, szarym dresie. Zaprosiła do środka znajomą z pracy.
- Co ty tu robisz? Skąd masz mój adres?
- Od Caroline. Chciałam sprawdzić jak się czujesz - odgarnęła ciuchy z jakiegoś wyblakłego fotela i usiadła na jego brzegu.
W pokoju nie było ani czysto, ani jasno. Pozasłaniane rolety nie wpuszczały żadnego światła do tego małego pomieszczenia. Na podłodze walały się pety i tłuczone szkło, a na dywanie była plama po rozlanej whisky. Jedynie w kuchni panował względny porządek: naczynia pozmywane, jedzenie pochowane, czysta podłoga. Tylko po małym, dwuosobowym stoliczku były rozrzucone leki.
- Czuję się świetnie. Napijesz się czegoś skoro i tak już tu jesteś? - Suzy mocno się zdziwiła.
Może jest chora? W sumie zgadzałoby się… W końcu wzięła tabletki (pół apteki) i popiła whisky.
- Możesz mi nalać - Graham uśmiechnęła się.
Myślała, że dostanie herbatę, wodę, w ostateczności kawę. Dostała szklankę szkockiej z colą. Może wydać się to dziwne, ale ona nie miała jeszcze w ustach nigdy nawet kropli alkoholu. Cała jest dziwna, przynajmniej wszyscy tak o niej mówią. Carter tak nie myślała, ona sądziła tylko, że Susannah jest upierdliwa i zbyt optymistycznie nastawiona do świata. Mimo wszystko lubiła ją i brakowałoby jej w życiu takiej pozytywnej dziewczyny. 
- Ja - zawahała się Suzy. - Ja nigdy nic nie piłam, nawet kropelki alkoholu. Nigdy - zarumieniła się dziewczyna. Zakręciła szklanką tak, żeby napoje się wymieszały, przysunęła ją do ust i spojrzała na Mayę.
Brunetka rzuciła tylko potakujące chrząknięcie lub coś w ten deseń i sama wypiła kolejna szklankę. Suzy skrzywiła się czując ten smak w ustach. Gorzki, niedobry, po prostu ohydny, nie do przełknięcia. Jak Maya to może pić? Czy każdy alkohol smakuje tak tragicznie? Boże… To jest jakaś jedna, wielka porażka. Carter dała jej szklankę samej coli z lodem. 
- Dziękuję - na te słowa Mayanne uśmiechnęła się krzywo.
- Daj to - kiwnęła na szklankę coli ze szkocką. - Wyleję do zlewu, widzę, że ci nie smakuje.
Wylała i usiadła naprzeciwko swojego gościa, wcześniej odgarnąwszy ubrania. Młodszą dziewczynę przerażała starsza. Jej osobowość, bałagan w mieszkaniu, cała ona. Jej nałogi, tajemniczość. To, co najbardziej podobało jej się w Mayanne to jej pasja do malowania i obrazy poustawiane pod każdą ścianą, czasem po kilka w jednym miejscu, i przykryta starym prześcieradłem sztaluga, a pod nią rozwalone gazety, farby, pędzle i paleta. 
- Jak długo malujesz? 
- Od zawsze, zawsze przynosiło mi to ukojenie - Maya mimowolnie spojrzała w stronę swoich prac.
Większość było szarych, smętnych, z elementami czerwieni i czerni, przedstawiających postaci samotne lub osaczone. 
- Ukojenie? - Susannah zmarszczyła brwi. - W czym?
- Nieważne.
- Zaczęłaś, to wypadałoby dokończyć.
- Nie miałam najłatwiej w życiu. To powinno ci wystarczyć.
Maya spojrzała niecierpliwie na kalendarz, a potem na zegarek. Wypiła kolejną szklankę szkockiej i wróciła wzrokiem do koleżanki.
- Powinnaś już iść, muszę odpoczywać - wygoniła Susannah.
Wyszła z domu i skierowała się na Wall Street. Mijała eleganckich mieszkańców Manhattanu, którzy spieszyli się do swoich korporacji i wydawali się być szczęśliwi. Ona - drobna postać w legginsach i T-shircie była szara i nijaka w tym wielobarwnym tłumie. Westchnęła i przyspieszyła kroku ruszając w tylko sobie znanym kierunku.


~*~

- Panienko Jackson! - pokojówka biegała po rezydencji Jacksonów zaaferowana.
- Clarisso, już ci mówiłam, żebyś zwracała się do mnie po imieniu - zirytowała się najstarsza z trójki rodzeństwa.
Wszyscy już się nauczyli, a Clarissa była tu nowa i cały czas zwracała się do niej grzecznościowo, co doprowadzało blondynkę do szewskiej pasji.
- Sophio, panienki mama kazała mi… - urwała w połowie zdania.
Sophia odwróciła się w stronę dziewczyny tak gwałtownie, że prawie na nią wpadła. Wyciągnęła rękę w stronę szatynki.
- Jestem Sophia. Żadna panienka, po prostu Sophia - młoda dziewczyna zmarszczyła brwi i niepewnie uścisnęła dłoń szefowej. 
- Clarissa  - słabo się uśmiechnęła.
- Skoro już wiesz jak do mnie mówić: co chciała moja matka i dlaczego nie zadzwoniła?
- Biegam za tobą od rana, bo przyjeżdża niejaki Alexander. Panien… twoja mama mówiła, że to ważne.
Najstarsza Jacksonówna już nie słuchała. Pobiegła jak na złamanie karku do kuchni, gdzie siedziała Josephine.
Sophia była wysoką, szczupłą (jej figura nie była jednak tak idealna jak Josie) blondynką o porcelanowej cerze. Na jej plecy zazwyczaj opadała długa, jasna kaskada falowanych włosów. Soph z natury reagowała gwałtownie. Tak jak jej rodzeństwo cechowała ją inteligencja, upór i pewność siebie. Nie była jednak tak zarozumiała jak Alex i Josie, czy tak zimna i wredna. W przeciwieństwie do nich nie odczuwała satysfakcji, gdy udało jej się komuś celnie dopiec. Biło od niej ciepło i miłość, i miała bardzo dobre serce. To nie tak, że Alexander i Josephine byli źli, nie. Oni po prostu starali się zachowywać dystans. Sophia zawsze była trzy kroki za nimi. To ona była tą idealną, perfekcyjną córeczką rodziców. Nigdy nie imprezowała, zawsze się uczyła, robiła wszystko, co jej kazali. Zawsze chciała być tą idealną, ale czuła, że jest tylko dobrze wytresowana  i niekochana. Ostatnio zbliżyła się z Josie, gdy jej brat wyjechał. Tęskniła za nim jak cholera, mimo, że zawsze musiała przywracać go do pionu.
W kuchni przy wyspie siedziała Josephine. Czasami jak Sophia na nią patrzyła miała wrażenie, że wcale nie są spokrewnione. Alex i Soph byli do siebie podobni z wyglądu, wdali się w Marylin. Za to Josie podobno była bardziej podobna do rodziny George’a. Ale jeśli chodzi o charakter to Josie i Alex są bratnimi duszami, a Sophia jest inna. 
- Wiedziałaś, że Alexander przyjeżdża?
Josie z wrażenia aż wypluła wodę, którą właśnie piła. 
- Co za wredna, kłamliwa, podła szuja. Powiedział, że się bez niego obejdziemy, że jest nam bez niego dobrze, że nie tęskni - syczała ruda pod nosem.
- Co ty tam mruczysz?
- Nic, nic. Widziałam się z nim ostatnio, jeszcze przed naszymi urodzinami. Powiedział, że nie wie, czy pojawi się na święta i wyśmiał mój pomysł, by sam sprawdził co słychać w domu.
Sophia zmarszczyła brwi. Sięgnęła po ręcznik papierowy i wytarła blat z wody. To robota Clarissy, ale korona jej z głowy nie spadnie. Przekalkulowała sobie wszystko co powiedziała jej siostra i odwróciła się powoli w stronę dziewczyny.
- Widziałaś się z naszym młodszym braciszkiem i mi nie powiedziałaś?
- Primo: moim starszym. Secundo: zaprosił mnie, a Anna miała ci powiedzieć.
- Nie zrzucaj wszystkiego na tę dziewczynę, Josephine.
- Ale to prawda! Nie broń jej.
To akurat faktycznie prawda, Josephine zaraz po telefonie od Alexa powiedziała Annie, żeby poinformowała Soph o spotkaniu i zapytała, czy blondynka nie chciałaby dołączyć.
- Dobra, już dobra - Sophia uniosła dłonie w obronnym geście, po czym podeszła i przytuliła Josie, której twarz zdobił zwycięski uśmiech.
Dawno nie były tak razem. Mieszkały w jednym domu, ale zazwyczaj były na planach filmowych, czy na imprezach charytatywnych, zawsze osobno. Tak jak wszyscy w tym wielkim domu: obok siebie, ale jednak osobno.
- Idziemy przyszykować Alowi niespodziankę - Josie uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Upieczemy mu tort - Soph założyła czapkę kucharska i fartuch.
Na blat wyciągnęły cztery tabliczki czekolady, mąkę, jajka, margarynę, cukier, cukier wanilinowy, kakao, proszek do pieczenia i aromat pomarańczowy. Wymieszały wszystkie składniki, stopiły czekoladę, a masę wstawiły do nagrzanego piekarnika. Zamówiły ulubioną pizzę Alexandra - z salami i chili. Zaczepiły Clarissę żeby przygotowała resztę z pozostałą częścią obsługi. Same poszły się umyć i spiąć włosy - nie malowały się, nie stroiły. Przyjeżdżał ich brat, z którym kiedyś kąpały się w jednej wannie, w jednej wodzie, w tym samym czasie. Z którym rzucały się klockami, błotem, pływały w makaronie spaghetti, skakały na trampolinie, wymyślając coraz to nowsze sztuczki. Jak zwykłe dzieci, z dala od mediów. Nie raz wylądowali w szpitalu i wtedy też trzymali się razem, a później kariera dziewczyn się zaczęła. życie publiczne ich nie omijało. Alex imprezował, pił, palił, sypiał z kobietami, co noc z inną. Tym sposobem zaliczył sporo celebrytek. Nie wszystkie w jego wieku, większość starszych. Po kilku latach całkiem wyprowadził się z domu  i teraz mieszka na Manhattanie.
- Dziewczyny! - w willi rozległ się melodyjny głos pani domu. Marylin Jackson była kobietą po czterdziestce, a wyglądającą na osobę przed trzydziestką, która jeszcze spełnia się w karierze. Miała długie, szczupłe nogi, może z rozstępami, ale zawsze prezentowały się fantastycznie. Pełny, kobiecy biust po dwóch korektach, bardzo atrakcyjne wcięcie w talii, średnio szerokie biodra i zgrabną pupę z rozstępami po trzech ciążach i odrobiną celulitu. Na jej plecy zawsze spływały długie blond fale Sophii, a twarz zawsze wykrzywiona była w dobrze wyuczonym przez lata grymasie, bardzo podobnym do tego, który Anna zawsze oglądała u Josie. Jedynym, co zdobiło ten wyraz u Marylin, były złote oczy. To właśnie w nich zakochał się George. Przystojny, siwiejący mężczyzna z tygodniowym zarostem. Miał ostre rysy i tęczówki, które tonęły w błękicie, a na nosie jego skórę zdobiły piegi. Jako dzieciak miał kasztanowe włosy, które z czasem ściemniały i zmieniły kolor. Jackson był dobrze zbudowany i wysoki, bo mierzył prawie 190 cm.
Stukot obcasów roznosił się echem po korytarzu. Elegancka blondynka zmierzała do kuchni, skąd pachniało ciasto. W pomieszczeniu pojawiła się najstarsza z córek.
- Josephine jest w łazience, bierze prysznic, bo śmierdzi jak po treningu.
- Sophio! - oburzyła się. - Jak ty się wyrażasz?
- Poluzuj gorset, mamo - zakpiła dwudziestodwulatka. - Przyjeżdża Al. 
- Aleksander - poprawiła ją. Irytowała się, kiedy jej dzieci zwracały się do innych z brakiem szacunku. 
- Al, Alex, mamo. To mój brat - Sophia założyła ręce na piersiach i przeniosła ciężar ciała na jedną nogę. - Chodź, trzeba ozdobić tort.
Wyciągnęły czekoladę i rozpuściły ją na parze. Umoczyły truskawki i poukładały je razem z liśćmi bazylii. Resztą masy kakaowej wysmarowały boki. Soph oblizała szpatułkę i boki. 
- Josephie - wrzasnęła, widząc siostrę. Ruda zbiegła do nich w swoich ulubionych dresach Gapa, z mokrymi włosami ściągniętymi do tyłu. Wielki banan rozciągał się na jej twarzy od ucha do ucha.





Drobne zmiany, bo rozdziały będą się pojawiały w niedziele, a nie poniedziałki.
Ten rozdział, może być trochę krótszy, ale zawiera wstęp do następnego.
Chciałabym sobie też zastrzec, że będą się pojawiały przeskoki w czasie.
Liczę na Wasze komentarze, są one niezwykle motywujące i zachęcają mnie do dalszej pracy, więc jeśli podobało Wam się lub nie, albo jeśli po prostu tu wpadliście, dajcie o sobie znać. :)





4 komentarze:

  1. Nominuje Cię do LA
    http://shadow-hunterss.blogspot.com/2015/09/pierwszy-raz-nominacja-do-la.html?m=1

    Ps. Już się biorę za czytanie wpisu :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudowny rozdział. :) Miło się co czytało zwłaszcza tą rodzinną atmosferę.
    Życzę weny i pozdrawiam :*

    OdpowiedzUsuń
  3. Hej ;) Trafiłam na Twojego bloga przypadkiem, bo raczej nie czytam takiego rodzaju opowiadań, ale... Kurczę, serio masz talent! Strasznie spodobało mi się Twoje opowiadanie. Świetnie opisujesz postacie, świetnie je kreujesz, wszystkie są takie naturalne. Moją ulubienicą jest oczywiście Maya, ale to chyba dlatego, że w jej rolę wcieliłaś Kayę Scodelario i dlatego, że zawsze lubiłam niemiłych i wrednych ludzi :)
    Ciepło pozdrawiam i życzę weny! Johanna Malfoy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za miłe słowa, ale co do Mayi to ona nie do końca jest taka wredna i niemiła. Ona się po prostu boi kontaktów międzyludzkich i boi się, że ktoś źle odbierze jej historię.
      Dziękuję i również pozdrawiam :)

      Usuń